niedziela, 19 czerwca 2011

Opowieści z życia wzięte.

Wiem, że was to pewnie kij interesuję, ale ponabijajcie się ze mnie, proszę. Niech zostanie dla przyszłych pokoleń.
Znacie mnie prawda? Jeżeli jestem zdenerwowana, to nie myślę. Czytajcie, mając to na uwadze.
 To była wycieczka klasowa. Dunajec, rzeka niegłęboka, zwłaszcza w mieście. Co jakiś czas są duże mosty, a pomiędzy mostami, na rzece są porozkładane duże, kamienne bloki. Odstępy pomiędzy takimi blokami wynoszą tak na oko mniej niż metr. Można przez nie spokojnie przeskoczyć na drugą stronę. Przynajmniej się tak wydaje.
Na rzece są też co kawałek takie małe wysepki usypane z kamieni. Właśnie na takiej małej wysepce puszczałam z kolegą kaczki. W pewnym momencie chlupło i byłam mokrusieńka.  Mądry kolega (nazwijmy go G.) rzucił wielkim kamieniem z brzegu, a że był to nie pierwszy raz, to się mocno, mocno zdenerwowałam i pobiegłam za nim. A że kolega napierdziela jak ruski motor, to go nie mogłam go dogonić i zwiał na drugą stronę rzeki. I mądra ja wpadła na to, żeby przejść przez te betonowe klocki. Przeszłam kawałek, ale przed ostatni kloc był tak 1,5 metra dalej. Wróciłam zrezygnowana na brzeg, ale zorientowałam się, że autobus przyjechał po nas, a kolega będzie dwa razy szybciej niż ja. Tak więc w zdesperowanym duchu wzięłam rozbieg i skoczyłam na ten klocek. Jak wszyscy już wiedzą, nie doleciałam, mam całe rozwalone kolano. Do tego kolega poszedł sobie do autobusu. Jedyne co mnie pociesza, to to, że potem w autobusie został  uderzony w szczękę i że go boli.
Dziewczyny i teraz będzie kazanie. Rozwalacie mnie. Nie piszą, nie piszą i nie piszą, a potem wszystkie na raz posty walą. Weźcie, jak widzicie, że są nowe, to ustalajcie datę publikacji na dzień, dwa potem. Ja szykuję post o hipisach, strzeżcie się.
Shizzy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz